sobota, 30 lipca 2011

M

Ojciec. Grabarz z powołania. Pochował już nas wszystkich. Siebie też zresztą już pochował. Tak na zaś, jakby kiedyś nie mógł, nie potrafił. Teraz poszło mu nieźle, jesteśmy naprawdę pochowani i naprawdę martwi. Chciałabym tylko obejrzeć własną trumnę od zewnątrz, a na nagrobku przeczytać coś więcej niż „córka grabarza”.
I wyszedł. Skończyła się półgodzinna krzątanina o świcie i wyszedł do tego swojego przeznaczenia, które wypełnia z taką niepohamowaną pasją, niezachwianą precyzją. Rzygać mi się chce kiedy tak siedzę teraz na kuchennym parapecie i patrzę na nóż i deskę do krojenia, których używał dłońmi codziennie oblepiającymi trupy. I już, gdy kończę to zdanie zaczynam zupełnie coś innego. Pochylam się nad umywalką i cofa mnie po raz pierwszy, drugi i czwarty. Zaciska pusty żołądek i to wcale nie dlatego, że zemdliła mnie pasja ojca, a dlatego, że wyraziłam to samej sobie wulgarnie. Brzydzę się siebie, gdy jestem wulgarna lub kolokwialna. Czuję się brudna. Nie zawsze tak było, a szkoda. Pora na papierosa. Jeżeli odpalę go kwadrans później, nie zdążę mieć okna otwartego wystarczająco długa, by kuchnia wywietrzała zanim matka wstanie. Więc palę, ale już półtorej minuty później niż powinnam. Niż robię to codziennie... Stały schemat. Jedynie zaskakujące pozostaje tylko dlaczego wstaję o czwartej, by leżeć przez pół godziny marznąć zakopana w kołdrze i ciszy, przed budzikiem ojca i nasłuchiwać odgłosów początku jego dnia aż do momentu warkotu starego trabanta mamy, którego używa jak własnego. A przecież mogłabym o piątej. Wstać i ruszyć do kuchni nieco wolniejszym krokiem niż ten, którym ruszam. Siąść na blacie i zapalić, wykreślając z grafiku cały rytuał od czwartej do piątej i ten o zadumie od piątej do piątej piętnaście. Mogłabym. Pewne jest to, że nigdy tego nie zrobię i nigdy też nie zrozumiem dlaczego...
Boję się tego. Tego, że tak naprawdę to ona mnie zabije... To ona zabija resztki życia w człowieku... A przynajmniej w to zawsze wierzyłam. Przyuważona przez sąsiada przechodzącego pod moim oknem codziennie do pracy gaszę skończonego papierosa i szukam czegoś, by się okryć. Cudem odnalezione dżinsy wciągam na siebie. Kiedy właściwie przestałam nosić stanik? Chyba wtedy kiedy zaczęłam koronkowe bokserki. Sweter... Jest. Zapięty tylko na jeden guzik, a czasem na żaden, by był. Za czarno... Wszystko mam dzisiaj czarne. Podpięte z jednej strony włosy i kolczyki z pereł. To wszystko. Sama już zgubiłam różnicę pomiędzy makijażem, a podkrążeniem moich oczu.
Wychodzę oknem, bo lubię wychodzić na stronę gdzie widać mgłę unoszącą się nad jeziorem. I wrócę, po prostu, wieczorem. Oby dzisiaj nie pytali gdzie byłam. Bo dzisiaj będzie tak jak nie jest. Wódka. Zawsze to lubiłam. Mój śmiech przez zamknięte oczy. Cieszyłam się kiedy go słyszałam. Kiedy niemal widziałam jego szczerość. I chwiejnym krokiem poruszałam się w rytm muzyki, której nie rozumiałam. Chciałam zawsze po prostu być jej częścią. Częścią melodii, która mnie uszczęśliwiała. I byłam. I ginęłam, gubiłam się w tym. I nigdy nie czekałam, by mnie odnaleziono. Nigdy nie chciałam, by ktokolwiek to zrobił.


http://www.youtube.com/watch?v=w1evzhSast8&feature=relmfu
http://www.youtube.com/watch?v=ojdbDYahiCQ

piątek, 29 lipca 2011

M

Boję się siebie. Stoję pod prysznicem i mam wrażenie, że nie ma niczego. Nie istnieje nic poza tym. Para unosi się w górę, wzdłuż nieprzezroczystych ścian kabiny, parząc i dusząc aż do sufitu. Boję się, że w tym utonę. W tym szaleństwie. Nie jestem szalona, nigdy nie chciałam taka być. Nikt chyba nigdy nie planował zostać szaleńcem. Stoję oblewając się wrzątkiem licząc na to, że wypalę bród. Wygotuję się, oczyszczę bez używania gąbki i mydła. Nie mogę myć się normalnie. Musiałabym puścić i odwiesić słuchawkę prysznicową albo nie daj boże zakręcić wodę, by móc oburącz namydlić się cała. Nie. Trzymam słuchawkę tuż przy twarzy przelewając cały strumień wpierw przez usta, by później rozlał się po całym ciele. Cierpnie mi język. Więc jednak tonę. Nie wiem, czy to już szaleństwo, ale tonę we własnej wodzie. W zadumie podczas kąpieli. Wychodzę i jeszcze wychodząc owijam się ręcznikiem. Nie pamiętam już o czym myślałam pod prysznicem. Patrzę w lustro i widzę ciągle to samo. Wciąż ta sama niezmieniona ani o zmarszczkę twarz. Daleko mi zresztą do zmarszczek, tylko do tego szaleństwa ciągle blisko. Kiedy mi ta cera tak wypłowiała i włosy poczerniały? A oczy podkrążyły się brunatnie? Końcówki włosów już nie dzielą się na dwoje, lecz na troje i czworo. Nadal mają ten swój przeklęty połysk, a oczy błysk, którego od lat nie potrafię zgubić. Próbowałam. Przywarł do mnie jakby był bardziej szalony ode mnie. Nie opuszcza mnie nigdy, nigdzie i przy nikim. Kręci się w oku przyciągając nieszczęścia jak magnes. Nie chciałam go, wyrzekłam się dawno. Próbowałam nawet wydziedziczyć i nie przyznać się do niego, ale każdy kto chociaż raz wypatrzył w lustrze błysk własnego oka wie, że nie można go zażegnać. Czasem odchodzi, ale sam. Nikt do końca nie wie dlaczego. Zazwyczaj wtedy kiedy mógłby już zostać... On jest jak przekleństwo. Przeznaczona zguba. Czasami tylko znika na moment. Wypływa zewnętrznym bądź wewnętrznym kącikiem oka, nigdy nie zapamiętam którym, toczy się po policzku i wpływa na koniec do ust, soląc podniebienie lub wzdłuż linii brody kapie swobodnie niżej, na dekolt, na śniadanie.
Idę korytarzem... Czasami nie wiem, czy jestem już trzeźwa, czy może żyję jeszcze dniem wczorajszym. Siadam na łóżku ciągle w ręczniku i wyciągam papierośnicę. Chciałabym wiedzieć od kogo ją dostałam, bo ja nie pamiętam. Ogółem pamiętam niewiele i równie niewiele się tym przejmuję, ale z tym jest inaczej. I znowu gubię wątek odpalając tylko papierosa. Dym już piecze płuca, a bibułka skwierczy spalana w głuchej ciszy. W zależności od pogody papierosa czuje się inaczej. Czasem przelatuje jak powietrze. Dzisiaj wpada aż do płuc piekąc już w przełyku. Rozpływa się powoli po komórkach ciała i spalając doszczętnie resztki tlenu wydostaje się z ust do pokoju. Gnieciony filtr skrzypi mi przy uchu.
Sterylność mojego pokoju czasem mnie zabija. Przeczy jakimkolwiek przypuszczeniom aby ktokolwiek mógł tu mieszkać więc pośrednio przeczy mojemu istnieniu. Patrząc na niego czasami boję się, że nie istnieję. Czasami nawet się nie boję, wiem. W przenośni lub dosłownie. Zależy jak bardzo szalona jestem tego dnia. Odchylam się na łóżku. Oszalałam do reszty, bo czuję się szalona mówiąc o tym, że taka właśnie jestem. Zamykam oczy. Pociągam papierosa, a on ciągle skwierczy. Czasami lubię tą ciszę.
Back to black. Amy is dead. I nie otwieram oczu, łzy wyciekają dyskretnie spod powiek bokami i kapią do uszu. To całkiem przemyślane. Kiedy człowiek zamyka  oczy to nie chce lub nie może już pewnych rzeczy widzieć i po to oczy są. I kiedy je zamknie i płacze to znaczy, że nie może patrzeć na coś i łzy wymykają się ukradkiem, bokiem i wtedy zatykają także uszy, by nie musieć słuchać. Kochanie kogoś nie za to kim jest, bo tego nigdy się stuprocentowo nie dowiemy, a za to co ci dał jest znacznie piękniejsze. Kochałam ją. Na swój sposób. Dała mi piękno, które wydaje się umierać razem z nią. O ile ja jeszcze wiem jak się kocha.

http://img.metro.co.uk/i/pix/2007/09/winemouseINS_450x300.jpg

piątek, 15 lipca 2011

A

-Amelio?
-Tak?
Odwróciła się przez ramię. Spojrzała na mnie tak jakby widziała mnie po raz pierwszy. Poczułem sie obco we własnym domu. Jakbym nie tylko nie był tu nigdy wcześniej, ale też nie powinien się tu nigdy znaleźć. Stała tak przez chwilę, a później obróciła się przodem. Jej długie ciemne włosy opadały na ramiona. Miała na sobie białą rozkloszowaną spdnicę i białą luźną koszulkę. Buty trzymała w ręku. Była mokra. Szła do pokoju. Czekała wyraźnie znużona ciszą. Oczekiwała wyjaśnień po co ją zatrzymałem. Teraz sam już nie wiedziałem. Karciła mnie spojrzeniem. Już w pierwszych dniach od kiedy tu ejst dawała odczuć, że ma większe prawa do tego domu niż ja. W pokoju dla gości, a teraz właściwie jej pokoju bywało coraz więcej osób. Przychodzili grupą lub pojedyńczo. Kobiety, mężczyźni. W różnym wieku. Czasami rano, a niektórzy tylko na noc.
-Amelio... Chodzi o to, że...
-Taak...
-Że goście...
-Spodziewamy się jakichś?
-Nie, nie. Twoi goście.
-Moi? Czy zrobili coś?
-Nie to miałem na myśli. Twoi goście nie zawsze są... Mile widziani.
-Nie są mile widziani?
-Tak jakby. Chdozi o to, że nie zawsze rpzystoi, aby tu rpzebywali.
-Nie zawsze...A którym?
-Głównie tym na noc. Tym, któzy tu zostaja na noc.
-Nie? A to dlaczego?
-Ponieważ zawsze zostają inni.
-To chyba dobrze?
Byłem zaskoczony jej odpowiedzią. Byłem nią ciągle zaskakiwany, a już najbardziej zaskakujące jest to, że ciągłe zaskoczenia ciągle zaskakują. Nie wiem, czy grała, czy jej zdziwiona i niewiele rozumiejąca mina była szczera, ale nawet gydbym wiedział, że grała to nie sposób było jej nie uwierzyć. Była bardoz przekonywująca. Manipulowala mną, od pierwszego dnia. I wtamtej chwili zapewne też.
-Dlaczego dobrze?
-Gdyby co noc spała tu inna dziewczyna mógłby pan pisać codziennie o kimś innym. Codziennie opisywać inną historię, z innym początkiem i innym zakończeniem. O różnym charakterze i miałby pan co innego na myśłi. A tak? W kółko pisze pan o mnie. Historię z takim samym początkiem, która będzie miała tylko jeden koniec. Historia o jednym i tym samym charakterze. Smutna ballada, o nieodwzajemnionej miłości.

czwartek, 14 lipca 2011

M

-Obudzisz się w deszczu i zapomnisz jak naprawdę masz na imię. Budziłąm się tak wiele razy, za każdym razem jako ktoś inny. Byłam setkami zlepek różnych osobowości, a ciągle pozostawałam nikim. Wiesz, że tak samo jest z gwiazdami? Każda z nich jest marzeniem albo obiektem zainteresowania różnych ludzi na ziemi, ale nie naprawdę. Martwo patrzą na nią przez dłuższą chwilę, a później gubią ją w śró tysięcy innych migoczących światełek.
-Ja Cie nie zgubię.
- A jeśli? Albo może ja chcę być zgubiona?
Opadła na trawę i czekała na deszcz. Padało dopiero później. Duużo później. Leżałem i czekałem na sen. Kiedy się obudziłem nie było jej. Żegnaj. I nigdy więcej jej nie spotkałęm.