niedziela, 6 listopada 2011

Prawazetki.

Zawsze lubiłam pierwszy dzwonek w teatrze. Starałam się przyjechać tak, by akurat wchodzić po schodach kiedy zaczynał dzwonić. Siadałam chwilę później w fotelu, najpierw elegancko, szykownie, zamykali drzwi, gasili światła, a ja rozsiadałam się wygodniej, by podnieść się dopiero na brawa.
Zawsze chodziłam sama. Nigdy też nie miałabym z kim, ale teraz mam, a jednak wciąż chodzę sama.Teatr stał się najintymniejszą sferą mojego życia. Sztuki, które oglądałam nawet mi się nie podobały, ale tam rozkwitałam, moje emocje czuły się wolne, poznawałam siebie... Byłam zupełnie anonimowa. Kiedy gasło światło nie byłam nawet częścią tłumu wyższych sfer. Każdy siedzący na widowni pozostawał nagle sam, nago przed samym sobą, oglądając zupełnie bezbronne własne emocje w obliczu zderzenia ich ze sztuką, z cudzymi emocjami.,Nikt na mnie nie patrzył, każdy zajęty był obserwowaniem dostojeństwa samego siebie. Czasem tylko rzucił na mnie okiem jakiś młody, by chwile później dostrzec głębszy dekolt. Tym razem było jakoś inaczej, wiedziałam, że niedługo dowiem się czegoś znowu.
Kurtyna zakryła scenę, by odsłonić tym razem już aktorów, a nie grane przez nich postacie. Lubiłam obserwować zawsze jednego, za każdym razem innego żeby zobaczyć ten moment, w którym cudza osobowość, gesty, słowa, ustępują ich prawdziwym ja, pospiesznie wracając do pokreślonych scenariuszy. Patrzyłam na tego nowego. Nigdy wcześniej go nie widziałam. Był jakiś inny.  Nie do końca jego ja wracało do niego. I nagle... patrzył na mnie. Na moją nagość, na mnie całą, na walkę emocji na mojej twarzy, po sztuce, która jako jedna z nielicznych docierała nie tylko do mnie, ale także gdzieś do głęboko pochowanego serca. Patrzył na mnie wysysając wszystko to co akurat miałam na wierzchu. Z dziwnym uśmiechem. Patrzył na mnie, znalazł mnie, gdzieś w środku sali, na bocznych krzesłach i złapał za spojrzenie nie dając mi uciec.
Brawa ucichły i wszyscy opuścili salę. Wszyscy oprócz mnie. Zostałam na swoim krześle i pomimo własnej śmierci, którą zobaczyłam w jego oczach czułam też niezdrowe... podniecenie. Właściwie nie o tyle podniecenie co jego prawo do mojej intymności fizycznej... Mimo, że czułam jak bardzo tego nie che. Nie tylko ze względów moralnych. Ale on mnie dotykał tym spojrzeniem, on był we mnie. On... moje ciało było jego.Mój papieros zgasł, a on na chwilę pojawił się na scenie. Wychodziłam już przez drzwi.
-Może mógłbym w czymś pomóc?
-Mi? Nie, nie trzeba.
-To pani tu paliła?
-Ja? Nie.

wtorek, 18 października 2011

Prawazetki.

-Jesteś tam?
Słyszę jak oddycha. Pytam rutynowo, żeby wiedzieć, że jest tez duchem.
-Jestem.
-Ja chciałem tylko... Kim jesteś dzisiaj?
Wiem, że mi nie odpowie. Sama nie wie. Znam ją lepiej niż ona sama. Tylko nie wiem po co, bo przecież nie na tym to powinno polegać. I z góry wiem, że dzisiaj też mnie nie pokocha, ale wierzę. Próbuję za każdym razem tak samo, tylko siły mam mniej. Czekam na cokolwiek co powie. I łapie się na tym, że za każdym razem kiedy czekam na jej słowa modlę się, by tym razem były inne. Odkładam telefon na poduszkę i daję na głośnik. Bądź moja, no bądź. I dzisiaj też nie będzie. Odpalam papierosa i słucham, jak oddycha. Czasem kiedy milczenie trwa dłużej słucham jak śpi. I ona nie jest znudzona. Ona jest zmęczona nadmiarem siebie w tej ciszy. I kiedy zamkne oczy widzę jak kona przy tej słuchawce, jak cierpi przy każdym połączeniu odbieranym ode mnie. Jeszcze ani razu nie odrzuciła. Nie rozłączyła się. Zawsze odbiera. Ona chyba nawet uczy się siebie dzięki mnie.
-Będziesz dziś moja?
-A dziś? W co się bawimy?
I przypominam sobie, że ona przecież nie wie, że czekam. Czekam, aż siebie samą pozna.
-Taki żart.
A ona nie pyta dalej, tylko wije się we własnym mieszkaniu przytłoczona nadmiarem siebie. Czasami, w tej ciszy, zamykam oczy i wyciągam rękę. I czekam na ciepło jej dłoni, które jeszcze nie nadeszło, ale musi. Przecież nie może tak po prostu coś mną owładnąć, kazać czekać, kazać trwać, nie dając ukojenia, nie żegnając mnie czymś. Bo póki ona jest, to coś każe mi czekać... I to samo coś nie pozwoli jej odejść. Bo splotło gdzieś w planach nas. Tylko nikt jeszcze nie wie jak, bo jej jest w niej za dużo. Bo jest dla siebie samej toksyczna.  Bo nie ma na nią antidotum, bo jest swoją trucizną.

niedziela, 2 października 2011

L

Tłumacz, tłumacz dalej. Niech mówi. Nie wiem o czym. Staje się głucha kiedy on zaczyna mówić. Boję się usłyszeć chociaż jedno słowo, które padnie z jego ust. ze  będzie gorzej... Nie jestem gotowa, nigdy nie byłam na nic gotowa, a teraz nie jestem gotowa nawet na to co już na stało... Czyli nie jestem gotowa na więcej niż wszystko.
Dalej mówi, patrząc na mnie i prosząc. I jest taki pokorny. Przez chwilę nawet chcę usłyszeć i kiedy staram się ... To wszystko wraca. Na chwilę wymazałam z obecnego stanu te uczucia, tego na chwilę nie było. Dopalam papierosa i wracam do łóżka. Nie mam pojęcia jaka jest godzina i nie sprawdzam. Wiem, że całe tygodnie dzielą mnie od powrotu do obowiązków, że do pracy jeszcze nie muszę chodzić więc zaszywam się znowu w pościeli. Zaszywam się, bo uzależniona od niego, odstawiona nie potrafię funkcjonować. Nie potrafię przy nim być silna, nie umiem się oprzeć. Jeżeli ulegnę, zapomnę o tym na chwilę dość długą, by powiedzieć, że wybaczam to już nigdy nie przebaczę mu naprawdę. Już nigdy nie będę mieć takiej okazji, bo zawsze będę kłamać, a prawdziwe uczucie rozdarcia będzie gdzieś głęboko we mnie, w tej pościeli, w sterylnym pokoju, barwy szpitala. A mówił żeby było bardziej kolorowo...

piątek, 23 września 2011

A

Mogę nawet powiedzieć, że te koronkowe majtki i rozciągnięty podkoszulek, z którego wymyka się pierś są żałobne, bo  czarne. Więc nie zabiłam klimatu stypy odbywającej się w salonie. Może nawet nikt mnie nie zauważył... Prawie nikt. Whiskey... Gdzie, ona jest? Przecież powinna być w lodówce. Zawsze była. W szafce. Tak też może być. A lód?
-Panno Amelio!
Aż podskoczyłam i mało nie zaksztusiłam się pijąc z gwinta i poszukując lodu w zamrażarce. Odwróciłam się powoli i jak wypadało dystyngowanie.
-Tak?
Nigdy nie chcę zrozumieć dlaczego wszystkich mężczyzn wprawia w zakłopotanie ta sama zdezorientowana mina.
-Paaanno Aamelio...Chodzi o to, żę...
-Taak...
-To nieprzystoi.
-A to dlaczego?
-Ponieważ i panienka powinna cierpieć lub chociaż udawać przed żałobnikami. Klasa...
-Która?
-Nie, nie. Ja mówię o...
-Tak wiem, pytałam raczej o to czyja.
-Panienki klasa nakazy...
-Ja klasy nie muszę posiadać. Wsytarczy mi nagość.
Znalazł się i lód. Ruszyłam schodami do góry pozostawiając lokaja mojego ledwo zmaarłego gospodarza samemu sobie w kuchni. Połowę zawartości butelki wypiłam jeszcze zanim napełniłam szklankę. Lód prawie się rozpuścił...
-Nie jesteś zbyt rozmowna...
To tak dla zasady. I dla tej samej zasady zasady łamać nie zamierzam. Nie dla niej, gdy tylko przestanie być naga i stanie za drzwiami, zapomnę nawet, żę było inaczej.
-Aaamelio! Aamelio!1 Aaamelio powiedz cokolwiek! Cokowliek do mnie! Powiedz to Ameelio! Powiedz, że mnie pragniesz.
Wiła się na łóżku wynucając moje imię. To nie jest regital, a moje imię nie jest piosenką. Zwariowała.
Wyszłam już nawet bez szklanki, dopijając to co zostało w butelce. Tam nikogo b yć nie powinno. Weszłam ostrożnie do pokoju naszego biednego nieboszczyka... Hmm... Wszędzie są dość staromodne notatniki. Czego mogłam się spodziewać po szlachetnie urodzonym pisarzu, mieszkającym w bardzo stalej, znakomicie utrzymanej wilii z starszym niż ten dom lokajem i pokojówką z białym fartuszkiem przewiąznym w pasie, na czarnej kiecce  i ze zmiotką...? Były ponumerowane.. Zacznijmy od dwójki.
Nie żartował. Nie żartowałam. Właściwie, nigdy nie mówiłam tego naprawdę, ale miałam rację. Pisał. Pisał o mnie, codziennie, o każdym dniu bardzo dokładnie. Nie o dniu, a omnie. Widział mnie dokładniej niż ja sama siebie. Może dlatego, że byłam pijana?
-Co czytasz?
Objeła mnie od tyłu nowa Madonna.
-Przynieś mi whiskey.
O tym, że to będzie ostatnia rzecz jaką zrobi w tym domu powiem jej później. Gdzie jest ta jedynka...em, jest. Dowiedzmy się, czy konał od początku. Może Madonna zostanie, by zśpiewać mi 'Kostucho'.

niedziela, 11 września 2011

L

Nie patrz tak. No nie patrz tak na mnie. Nie patrz tak jakbyś na coś czekał. Jakbyś czegoś się bał. Ja też się boję więc nie patrz. Nie tak. Chyba nigdy nie sądziłam, że mogłabym nie być gotowa na ten moment... Bo nigdy nie sądziłam, że on nadejdzie. Nikt dokładnie nawet nie potrafi powiedzieć jak ta chwila wygląda. Bo przecież zwyczajnie siedzimy w salonie, na dwóch oddzielnych fotelach, przedzieleni szklana ławą, na której w popielniczce tlą się jeszcze resztki chwil... No powiedz to wreszcie, bo dzień wydaje się już zbyt zwyczajny. Przywykam powoli, nieuchronnie do tego, że jest normalnie, że zaraz nic nie ulegnie żadnej zmianie. Tylko, że jest cicho. Patrzymy się na siebie, chociaż ja chciałabym uniknąć i jednego, i drugiego spojrzenia. Nie dam rady. Uciekłam wzrokiem na podłogę, obserwując uważnie żłobienia drewnianych, lakierowanych desek, później okno, krople spływające po szybie. Ściemnia się coraz bardziej, coraz częściej naszą sobotnią, salonową ciszę przerywają grzmoty...
-To było raz.
-Domyślam się.
Nigdy nie odważyłby się zrobić tego po raz drugi. Nie potrafiłby. Już za pierwszym razem znienawidził się doszczętnie.
I nawet nie zauważyłam, że właśnie to potwierdził, że zabił moje złudzenia, głęboko chowane przed wszystkimi dowodami, którymi mózg karmił serce, aby przestało te złudzenia już mieć.
-Z kim?
-Czy to ważne?
-Wszystko mi powiesz.
-Wszystko?
-Tak, dokładnie wszystko.
Nie pamiętam ani słowa, które powiedział. Podobno mózg wymazuje wszystko to z czym nie potrafimy sobie poradzić, ale nie sądziłam, że... Zazwyczaj zdarza się to ludziom, którzy spowodowali wypadki śmiertelne, oczywiście nieumyślnie albo, albo tym, których doprowadzano do stanu, w którym śmierć przynosiła pocieszenie... Właściwie, to przyniosłaby mi.
Kiedy już było całkiem ciemno, a paczki kupione w kiosku na rogu przez niego zostały już opróżnione przeze mnie. Kiedy już przestało grzmieć, a drobniejsze krople uderzały cicho o kałuże na chodnikach. Kiedy latarnie odbijały się w nich jak świece, ustawione na parapecie przy łóżku, dzisiaj, dla odmiany zgaszone. Kiedy już wszystko stopniowo cichło i kiedy świat wygasł już całkiem, ja poczułam jak bardzo bolą mnie nogi, bo stałam już kolejną godzinę, przy tym cholernym oknie, do którego uciekałam wzrokiem zanim jeszcze.... Kiedy czekałam aż wszystko się zmieni. Całe zmęczenie opadło z moich nóg, później z przykurczony przy ciele rąk, i nadgarstków siłujących się z trzymaniem papierosa. I zostałam już sama, bez siły, by podtrzymać samą siebie i zatrzymać wszystko co jego. I płakałam... Płakałam tak jak dzieci kochają najbardziej. Płakałam szczerze.

poniedziałek, 5 września 2011

M

I nagle zrozumiałam, że nie wiem ile tu już leżę. Jak długo pięką mnie stopy i gonią własne palce. Jak długo sufit krąży w rytmie marszu. I jak długo zlepiam ze sobą początki i końce zdań tworząc bezsens. Nagle poczułam jak wszystko we mnie umiera, jak klatka piersiowa ugina się pod ogromnym ciężarem, jak bardzo zagubiłam sie po raz pierwszy. Zawsze wiedziałam gdzie jestem, wiedziałam kim... I wczepiam się w podłoge. Proszę niech to się zatrzyma. Niech podłoga przestanie sie obracać, niech prestanie rzucać mną o ściany. I keidy zamkne oczy... kiedy zamknę oczy, nic juz nie znajdę. Jestem martwa. I wstaję z posasdzki i wiem, że znam to miejsce. To dom, który domem nigdy nie był. I całkiem nowy papieros pali sie w mojej dłoni więc wcale nie umierałam tak długo na szachownicy kafli kuchennych. Dzwony, już bija, już biją dzwony. Wybiegam. Dźwięki. Dzwony i wszystkie inne dźwięki już zlepiają się w jeden świst dopingujący mój bieg do celu. Oni wiedzą, oni wiedzą, że ja muszę. Ścigałam wiatr i wygrałam. Prześcignęłam go. Stopy powoli coraz krócej dotykały mokrej od nocy ziemii. Słońce było coraz bliżej horyzontu. Więc świt. Więc to świt odbierze mi życie. I nie dotykałam już ziemi wcale. Sunęłam ponad drogą wiodącą tylko w jedno miejsce. I zapomniałam oddychać. Trzymając na siłę ostatni dym w płucach. I czułam tylko jak krew wypływa przez rany na stopach i kostkach. Jestem wolna, jestem...


Ta dziewczyna pojawiła się z znikąd. Pan wie. Patrzę na horyzont, słońce wstaje, a dziewczyna z rozbiegu rzuca się ze skał. Właściwie skacze, i chyba straciła przytomność, bo spadała już swobodnie, plecami do dołu, zgięta w pół i wypuściła dym ustami, i wtedy, dokładnie w tym momencie przedarł się pierwszy promień słońca przez te dwie góry albo to ja już na starość szukam piękna nawet w nieszczęściu, ale ona naprawdę... Może mnie pan uznać za szaleńca, ale warto żyć dla takiej śmierci.

piątek, 2 września 2011

A.

Siedziała przy barze. Pamiętałem jej twarz. Długo nie wiedziałem skąd. Była siostrą mojego kolegi z liceum... Kiedy ją poznałem była dzieckiem. Zaczynała podstawówkę. Nie pamiętam już nawet jej brata. Przebieram we wspomnieniach jak w zapchanej szufladzie. wyrzucam niepotrzebne rzeczy żeby nie zgubić tych bezcennych. Pamiętam tylko blanty skręcane w jego pokoju i matkę, która nigdy nie chciała tego zauważyć. Ta kobieta skreśliła syna już dużo przed tym. Mniej więcej wtedy kiedy ich ojciec wyniósł się z domu w jednej chwili, a syn nadal miał jego rysy. Z córką było inaczej. Zawsze... a zresztą. Nie rozumiałem tej kobiety i nie chciałem jej nigdy zrozumieć.
Siedziała przy barze. Nadal miała te piórze włosy. Możliwe, że tylko dla mnie wyglądały jak pióra, a dla reszty były zwykłymi falami kończącymi się równo z końcem szyi. Grzywki kiedyś nie miała, teraz zdecydowanie uwydatniała jej oczy. Tak, oczy zawsze były czekoladowe tylko teraz kształt migdałów jest wyraźniejszy. Nigdy nie dowiedziałem się, czy malowała rzęsy na brązowo, czy takie po prostu miała. Kołysała szklanką oglądając drinka i obmywając nim ścianki, łykając co któreś okrążenie sporego łyka. W pubie było ciemno, a ona siedziała akurat pod barową żarówką i genetyczna bladość jej skóry kontrastowała i z lokalem i z czarną skórzaną kurtką... Oni wszyscy chorowali na krew. Tylko jej brat był szary od tej jego pokojowej ćpalni, ona była bardziej papierowa. Jako dziecko mleczna, ale wtedy papierowa.
Popiół spadł jej na ladę. Spojrzała wymownie na barmana, a on bez słowa starł popiół. Po jakimś czasie przekazał jej kopertę, a ona zamówiła kolejnego drinka.
-Anka?
-Znasz mnie...?
-Nie, twojego brata.
-I mam cie pamiętać, bo...
-Bywałem u was.
-No i?
W ogóle na mnie nie patrzyła tylko mieszała, mieszadełkiem w kolejnym drinku. Wyglądała tak jakby nie mogła być bardziej znudzona. Grała.
-Bywałem często.
-Nie ty jeden...
Siedziałem obok bez słowa jeszcze godzinę. Nie wiedziałem co jeszcze mógłbym powiedzieć. Nie potrafiłem odejść. Ona też została.
-Palisz jeszcze te bez filtra?
-Nie, całkiem rzuciłem.
-To zacznij znowu.
Wzięła kask z krzesła obok i wyszła. Wsiadł na czarnego ścigacza i odjechała. Pamiętała mnie.

A.

Poznałem ją... dawno... Zawsze chciałem móc powiedzieć, że to minie, że czas cokolwiek ułatwia, że teraz jest już inaczej. A ona jest tylko wspomnieniem. Kto nie chciał? Wszyscy chcieliśmy. Wszyscy, którzy staliśmy tam wtedy w deszczu chcieliśmy móc to kiedyś powiedzieć. I wolałbym już stracić dziecko. Zazdroszczę rodzicom, którzy je stracili. Zamieniłbym się na miejsca bez wahania... Bo stracić dziecko to jak stracić cały świat. To tak jakby wszystko wokół ciebie umarło i tylko ty zostajesz żywy, sam. Grzebisz wszystko w swojej świadomości i musisz zbudować rzeczywistość na tyle trwałą  by nie rozpadła się stąpając po trupach ludzi z dawnego życia. Zawsze chciałem żeby to wszystko w okół umarło, a nie ja.

czwartek, 1 września 2011

A.

Leżała na łóżku. Nigdy wcześniej jej nie dotykałem. Miałem jej też nie dotknąć nigdy później. Jej mieszkanie zawsze było takie lekkie, jasne, ciepłe. Było białe, biało beżowe, biało... Już nie pamiętam nawet jakie. Pozwalała mi tam być. W ogóle pozwalała być przy niej. Przestawałem być mężczyzną. Czułem jak miękną mi jaja i rosną piersi i... Takiego nigdy nie mogłaby mnie pokochać.
-Anka!
Nie krzyczałem. Po prostu odezwałem się po raz pierwszy zdecydowanie przy niej. Leżała na plecach. Podniosła się, wsparła na łokciach i długo patrzała na mnie oczekując dalszych zdarzeń. Nie bała się. Po prostu byłem inny, jeszcze bardziej obcy, jeszcze mniej poznany. Tego właśnie się bała. Niepewności gruntu, na którym stała. Szedłem pewnie w keirunku łożka. Szybko siadła poprawiła włosy za uchi i zanim ejszce zabrała ręke byłem rpzy niej całując ją, chwile później leżała pode mną i była moja. Wzdychała tak... łagodnie. Czuła się bezpiecznie, była bezpieczna. Była... posłuszna. Myślałem tylko o tym, że nie jest sobą, że jest inna... a właśnie wtedy to była ona.
-Aah.. aa.. ha... a.. tak..- szeptała półgłosem, przez oddech, do ucha- nie zostawiaj mnie.
I w tych ostatnich słowach była rozpacz i wrócił strach. A moje palce nadal czują ciepło jej ciała, do teraz.

niedziela, 21 sierpnia 2011

M

Jak ja rozpaczliwie go pragnęłam. Na własność. Tylko jego w ogóle chciałam. To pragnienie zżerało mnie od środka. Dusiłam się każda porażką. Wypalałam razem z tytoniową apteczką. Wołałam, prośbą, groźbą. Musiał być, mój, zawsze, tylko on. Nawet niespecjalnie chciałam być jego. Po prostu musiał być. Mogłam pieprzyć się z każdym poklei. I znowu zwracam dokładnie, do zlewu, wypowiedziane szeptem, w myślach przekleństwo. Ale on tylko ze mną... Miałeś być mój. Dżentelmenie z ławki na przeciwko. Miałeś być dla ludzi symbolem, dowodem moich nieistniejących uczuć. Miałeś być mój. Miałam mieć do czego wracać. Miałeś być kulą u nogi nie pozwalającą mi odlecieć. Miałeś być, zanim odnalazłam siebie. Zanim odnalazłam siebie miałeś mnie po prostu szukać...

http://www.youtube.com/watch?v=V_eOmvM-4zc

piątek, 19 sierpnia 2011

M

To miasto jest piękne. Szczególnie nocą. Tak pachnie resztką spalin, chłodem, wilgocią. Lubię tę wilgoć wgryzającą się pod ubranie, chwytającą za końcówki włosów, gmerającą po karku opuszkami swoich palców. Światła powoli gasną, jedno okno po drugim pustoszeje. Ludzie idą spać. Nie pamiętam kiedy spałam. Coraz częściej wychodzę kiedy i w moich oknach gaśnie światło i wracam zanim znowu się zapali, kiedy wszyscy wstają do pracy jeszcze przed słońcem. Otrzepałam popiół z buta i wstałam. Panorama jest piękna. Zgasiłam papierosa i... Co robiłam na dachu, nie wiem. Okna zapalają się na nowo. Słońca długo jeszcze nie będzie. Herbata dawno już wystygła, a ja nie wiem w czyim kubku ją zaparzyłam i czy w ogóle zrobiłam to ja, ale jest taka jak lubię. Siadłam z nogami na zewnątrz... To kilkanaście pięter w dół, ta przestrzeń. Niech w niej tworzy się moje szaleństwo. Obija się o ściany bloków, targane gdzieś przez wiatr. Jakby właśnie znalazł przyjaciela i chciał mu wszystko pokazać. Wiatr przyspiesza i coraz częściej zmienia kierunek, dym z kominów i fajek szaleje, liście wznoszą się i opadają, i ja opadam na plecy, powieki opadają na policzki i, i nic już nie opada. Jest cisza, bo ktoś tu jest. Zatrzymał całe to szaleństwo i mówi do mnie. Nie rozumiem jego słów. Wstaję i widzę dlaczego tu jest. Podchodzę szybko bliżej. Przystaję właściwie tylko przy nim i szepczę mu do ucha Nie pokocham Cię. I idę dalej odstawiając kubek, po herbacie przy drzwiach na schody. Wychodzę na ulicę, by się odnaleźć, bo tylko ja mogę, tylko mi wolno, tylko na chwilę.

sobota, 30 lipca 2011

M

Ojciec. Grabarz z powołania. Pochował już nas wszystkich. Siebie też zresztą już pochował. Tak na zaś, jakby kiedyś nie mógł, nie potrafił. Teraz poszło mu nieźle, jesteśmy naprawdę pochowani i naprawdę martwi. Chciałabym tylko obejrzeć własną trumnę od zewnątrz, a na nagrobku przeczytać coś więcej niż „córka grabarza”.
I wyszedł. Skończyła się półgodzinna krzątanina o świcie i wyszedł do tego swojego przeznaczenia, które wypełnia z taką niepohamowaną pasją, niezachwianą precyzją. Rzygać mi się chce kiedy tak siedzę teraz na kuchennym parapecie i patrzę na nóż i deskę do krojenia, których używał dłońmi codziennie oblepiającymi trupy. I już, gdy kończę to zdanie zaczynam zupełnie coś innego. Pochylam się nad umywalką i cofa mnie po raz pierwszy, drugi i czwarty. Zaciska pusty żołądek i to wcale nie dlatego, że zemdliła mnie pasja ojca, a dlatego, że wyraziłam to samej sobie wulgarnie. Brzydzę się siebie, gdy jestem wulgarna lub kolokwialna. Czuję się brudna. Nie zawsze tak było, a szkoda. Pora na papierosa. Jeżeli odpalę go kwadrans później, nie zdążę mieć okna otwartego wystarczająco długa, by kuchnia wywietrzała zanim matka wstanie. Więc palę, ale już półtorej minuty później niż powinnam. Niż robię to codziennie... Stały schemat. Jedynie zaskakujące pozostaje tylko dlaczego wstaję o czwartej, by leżeć przez pół godziny marznąć zakopana w kołdrze i ciszy, przed budzikiem ojca i nasłuchiwać odgłosów początku jego dnia aż do momentu warkotu starego trabanta mamy, którego używa jak własnego. A przecież mogłabym o piątej. Wstać i ruszyć do kuchni nieco wolniejszym krokiem niż ten, którym ruszam. Siąść na blacie i zapalić, wykreślając z grafiku cały rytuał od czwartej do piątej i ten o zadumie od piątej do piątej piętnaście. Mogłabym. Pewne jest to, że nigdy tego nie zrobię i nigdy też nie zrozumiem dlaczego...
Boję się tego. Tego, że tak naprawdę to ona mnie zabije... To ona zabija resztki życia w człowieku... A przynajmniej w to zawsze wierzyłam. Przyuważona przez sąsiada przechodzącego pod moim oknem codziennie do pracy gaszę skończonego papierosa i szukam czegoś, by się okryć. Cudem odnalezione dżinsy wciągam na siebie. Kiedy właściwie przestałam nosić stanik? Chyba wtedy kiedy zaczęłam koronkowe bokserki. Sweter... Jest. Zapięty tylko na jeden guzik, a czasem na żaden, by był. Za czarno... Wszystko mam dzisiaj czarne. Podpięte z jednej strony włosy i kolczyki z pereł. To wszystko. Sama już zgubiłam różnicę pomiędzy makijażem, a podkrążeniem moich oczu.
Wychodzę oknem, bo lubię wychodzić na stronę gdzie widać mgłę unoszącą się nad jeziorem. I wrócę, po prostu, wieczorem. Oby dzisiaj nie pytali gdzie byłam. Bo dzisiaj będzie tak jak nie jest. Wódka. Zawsze to lubiłam. Mój śmiech przez zamknięte oczy. Cieszyłam się kiedy go słyszałam. Kiedy niemal widziałam jego szczerość. I chwiejnym krokiem poruszałam się w rytm muzyki, której nie rozumiałam. Chciałam zawsze po prostu być jej częścią. Częścią melodii, która mnie uszczęśliwiała. I byłam. I ginęłam, gubiłam się w tym. I nigdy nie czekałam, by mnie odnaleziono. Nigdy nie chciałam, by ktokolwiek to zrobił.


http://www.youtube.com/watch?v=w1evzhSast8&feature=relmfu
http://www.youtube.com/watch?v=ojdbDYahiCQ

piątek, 29 lipca 2011

M

Boję się siebie. Stoję pod prysznicem i mam wrażenie, że nie ma niczego. Nie istnieje nic poza tym. Para unosi się w górę, wzdłuż nieprzezroczystych ścian kabiny, parząc i dusząc aż do sufitu. Boję się, że w tym utonę. W tym szaleństwie. Nie jestem szalona, nigdy nie chciałam taka być. Nikt chyba nigdy nie planował zostać szaleńcem. Stoję oblewając się wrzątkiem licząc na to, że wypalę bród. Wygotuję się, oczyszczę bez używania gąbki i mydła. Nie mogę myć się normalnie. Musiałabym puścić i odwiesić słuchawkę prysznicową albo nie daj boże zakręcić wodę, by móc oburącz namydlić się cała. Nie. Trzymam słuchawkę tuż przy twarzy przelewając cały strumień wpierw przez usta, by później rozlał się po całym ciele. Cierpnie mi język. Więc jednak tonę. Nie wiem, czy to już szaleństwo, ale tonę we własnej wodzie. W zadumie podczas kąpieli. Wychodzę i jeszcze wychodząc owijam się ręcznikiem. Nie pamiętam już o czym myślałam pod prysznicem. Patrzę w lustro i widzę ciągle to samo. Wciąż ta sama niezmieniona ani o zmarszczkę twarz. Daleko mi zresztą do zmarszczek, tylko do tego szaleństwa ciągle blisko. Kiedy mi ta cera tak wypłowiała i włosy poczerniały? A oczy podkrążyły się brunatnie? Końcówki włosów już nie dzielą się na dwoje, lecz na troje i czworo. Nadal mają ten swój przeklęty połysk, a oczy błysk, którego od lat nie potrafię zgubić. Próbowałam. Przywarł do mnie jakby był bardziej szalony ode mnie. Nie opuszcza mnie nigdy, nigdzie i przy nikim. Kręci się w oku przyciągając nieszczęścia jak magnes. Nie chciałam go, wyrzekłam się dawno. Próbowałam nawet wydziedziczyć i nie przyznać się do niego, ale każdy kto chociaż raz wypatrzył w lustrze błysk własnego oka wie, że nie można go zażegnać. Czasem odchodzi, ale sam. Nikt do końca nie wie dlaczego. Zazwyczaj wtedy kiedy mógłby już zostać... On jest jak przekleństwo. Przeznaczona zguba. Czasami tylko znika na moment. Wypływa zewnętrznym bądź wewnętrznym kącikiem oka, nigdy nie zapamiętam którym, toczy się po policzku i wpływa na koniec do ust, soląc podniebienie lub wzdłuż linii brody kapie swobodnie niżej, na dekolt, na śniadanie.
Idę korytarzem... Czasami nie wiem, czy jestem już trzeźwa, czy może żyję jeszcze dniem wczorajszym. Siadam na łóżku ciągle w ręczniku i wyciągam papierośnicę. Chciałabym wiedzieć od kogo ją dostałam, bo ja nie pamiętam. Ogółem pamiętam niewiele i równie niewiele się tym przejmuję, ale z tym jest inaczej. I znowu gubię wątek odpalając tylko papierosa. Dym już piecze płuca, a bibułka skwierczy spalana w głuchej ciszy. W zależności od pogody papierosa czuje się inaczej. Czasem przelatuje jak powietrze. Dzisiaj wpada aż do płuc piekąc już w przełyku. Rozpływa się powoli po komórkach ciała i spalając doszczętnie resztki tlenu wydostaje się z ust do pokoju. Gnieciony filtr skrzypi mi przy uchu.
Sterylność mojego pokoju czasem mnie zabija. Przeczy jakimkolwiek przypuszczeniom aby ktokolwiek mógł tu mieszkać więc pośrednio przeczy mojemu istnieniu. Patrząc na niego czasami boję się, że nie istnieję. Czasami nawet się nie boję, wiem. W przenośni lub dosłownie. Zależy jak bardzo szalona jestem tego dnia. Odchylam się na łóżku. Oszalałam do reszty, bo czuję się szalona mówiąc o tym, że taka właśnie jestem. Zamykam oczy. Pociągam papierosa, a on ciągle skwierczy. Czasami lubię tą ciszę.
Back to black. Amy is dead. I nie otwieram oczu, łzy wyciekają dyskretnie spod powiek bokami i kapią do uszu. To całkiem przemyślane. Kiedy człowiek zamyka  oczy to nie chce lub nie może już pewnych rzeczy widzieć i po to oczy są. I kiedy je zamknie i płacze to znaczy, że nie może patrzeć na coś i łzy wymykają się ukradkiem, bokiem i wtedy zatykają także uszy, by nie musieć słuchać. Kochanie kogoś nie za to kim jest, bo tego nigdy się stuprocentowo nie dowiemy, a za to co ci dał jest znacznie piękniejsze. Kochałam ją. Na swój sposób. Dała mi piękno, które wydaje się umierać razem z nią. O ile ja jeszcze wiem jak się kocha.

http://img.metro.co.uk/i/pix/2007/09/winemouseINS_450x300.jpg

piątek, 15 lipca 2011

A

-Amelio?
-Tak?
Odwróciła się przez ramię. Spojrzała na mnie tak jakby widziała mnie po raz pierwszy. Poczułem sie obco we własnym domu. Jakbym nie tylko nie był tu nigdy wcześniej, ale też nie powinien się tu nigdy znaleźć. Stała tak przez chwilę, a później obróciła się przodem. Jej długie ciemne włosy opadały na ramiona. Miała na sobie białą rozkloszowaną spdnicę i białą luźną koszulkę. Buty trzymała w ręku. Była mokra. Szła do pokoju. Czekała wyraźnie znużona ciszą. Oczekiwała wyjaśnień po co ją zatrzymałem. Teraz sam już nie wiedziałem. Karciła mnie spojrzeniem. Już w pierwszych dniach od kiedy tu ejst dawała odczuć, że ma większe prawa do tego domu niż ja. W pokoju dla gości, a teraz właściwie jej pokoju bywało coraz więcej osób. Przychodzili grupą lub pojedyńczo. Kobiety, mężczyźni. W różnym wieku. Czasami rano, a niektórzy tylko na noc.
-Amelio... Chodzi o to, że...
-Taak...
-Że goście...
-Spodziewamy się jakichś?
-Nie, nie. Twoi goście.
-Moi? Czy zrobili coś?
-Nie to miałem na myśli. Twoi goście nie zawsze są... Mile widziani.
-Nie są mile widziani?
-Tak jakby. Chdozi o to, że nie zawsze rpzystoi, aby tu rpzebywali.
-Nie zawsze...A którym?
-Głównie tym na noc. Tym, któzy tu zostaja na noc.
-Nie? A to dlaczego?
-Ponieważ zawsze zostają inni.
-To chyba dobrze?
Byłem zaskoczony jej odpowiedzią. Byłem nią ciągle zaskakiwany, a już najbardziej zaskakujące jest to, że ciągłe zaskoczenia ciągle zaskakują. Nie wiem, czy grała, czy jej zdziwiona i niewiele rozumiejąca mina była szczera, ale nawet gydbym wiedział, że grała to nie sposób było jej nie uwierzyć. Była bardoz przekonywująca. Manipulowala mną, od pierwszego dnia. I wtamtej chwili zapewne też.
-Dlaczego dobrze?
-Gdyby co noc spała tu inna dziewczyna mógłby pan pisać codziennie o kimś innym. Codziennie opisywać inną historię, z innym początkiem i innym zakończeniem. O różnym charakterze i miałby pan co innego na myśłi. A tak? W kółko pisze pan o mnie. Historię z takim samym początkiem, która będzie miała tylko jeden koniec. Historia o jednym i tym samym charakterze. Smutna ballada, o nieodwzajemnionej miłości.

czwartek, 14 lipca 2011

M

-Obudzisz się w deszczu i zapomnisz jak naprawdę masz na imię. Budziłąm się tak wiele razy, za każdym razem jako ktoś inny. Byłam setkami zlepek różnych osobowości, a ciągle pozostawałam nikim. Wiesz, że tak samo jest z gwiazdami? Każda z nich jest marzeniem albo obiektem zainteresowania różnych ludzi na ziemi, ale nie naprawdę. Martwo patrzą na nią przez dłuższą chwilę, a później gubią ją w śró tysięcy innych migoczących światełek.
-Ja Cie nie zgubię.
- A jeśli? Albo może ja chcę być zgubiona?
Opadła na trawę i czekała na deszcz. Padało dopiero później. Duużo później. Leżałem i czekałem na sen. Kiedy się obudziłem nie było jej. Żegnaj. I nigdy więcej jej nie spotkałęm.

wtorek, 14 czerwca 2011

E&I

Kiedy wróciłam siedziała na balkonie. Jedną ręką obejmując kolana, drugą paląc. Przestała już się uśmiechać. Wróciły przygryzione usta, milczenie.
- Niedługo zacznie padać.
Nie spojrzała nawet w moją stronę. Położyłam koc na jej ramionach. Pierwsze krople deszczu ciężko rozbijały się o blachę balkonu za każdym razem powodując ledwo widoczne wzdrygnięcie się jej powiek. Kołysała się delikatnie, w rytm uderzeń serca. Poparzyła sobie palce żarem. Tępo wpatrzona w sąsiedni blok...A może nigdzie nie patrzyła? Odgasiła papierosa i odpaliła nowego, poprawiła koc wciąż nie spuszczając z oczu wyimaginowanego punktu. Nie pytałam.
Czasami było tu zbyt cicho, ale dobrze. Tak zawsze było dobrze. Grzałam ręce o kubek kakao. Drobinki popiołu znalazły się na kanapie. Wyglądały jak zagubione na przestrzeni ciemnej kanapy. Nie można ich dotknąć, skruszą się w drobny pył. Teraz zagubione, po zbliżeniu nie byłoby ich wcale. Dmuchnęłam jedną w kierunku drugiej. Niech odnajdą cokolwiek odnaleźć może drobina popiołu. Wstawiła wodę na kawę. Dzisiaj wyglądała łagodnie. Ubrana w farbowano szarą bawełnę wydawała się niemal pluszowa. Przygryzła wargę mocniej, odstawiła czajnik, uniosła głowę i dopiero po chwili otworzyła oczy.
- Iza...
- Tak?
- Dlaczego chciałaś?
Nie tylko nie potrafiłam skłamać. Nie potrafiłam też zatrzymać prawdy w sobie.
- Chciałam być Twoja.
Mogłam już milczeć. Już nic nie musiałam mówić. Ubrała się i wyszła, po prostu. Zostałam z ostatnią butelką wódki.
Wchodziła i wychodziła. Bez słowa. Od kilku dni nawet nie udawała, że tak nie wypada. Wracała kiedy spałam. Piłam sama, ona na mieście. Dzisiaj wróciła wcześnie.
- Chodź.
- Dokąd?
Nie odpowiedziała. Przebierała się. Białe koronki. Lubiła taką bieliznę.
- Pieniądze i papierosy.
Wypakowałam je do kieszeni, a plecak zostawiłam.
- Boisz się czegoś?
- Nie.
- Ale czy boisz się czegoś w ogóle?
- Tak.
- Ja boję się hałasu.
Tym razem mnie rozczarowała. Chciałam jej powiedzieć czego się boję.
Zatrzymała się pod klubem. Zamknęła samochód i podeszła do bramkarza. Weszła nie oglądając się za mną. Wiedziała, że idę. Trzy, cztery, sześć, osiem shot'ów. Ginęła i pojawiała się na nowo w migającym świetle. Ginęła naprawdę, zatracała się w tym, we własnym strachu. Jej własne przerażenie przeobrażało ją w coś innego. Była wolnością. Była wszystkim. Nie otwierała powiek. Jakiś chłopak podszedł do niej i wsunął jej tabletki do ręki.
- Samuel.
- Co?
Ten chłopak ściągnął mnie na ziemię. Na chwilę oderwał mnie od niej.
- Jestem Samuel! - krzykiem przebijał hałas.
- Iza!
- To moja siostra! Ty wiesz?!
Pokręciłam przecząco głową.
- Rozumiem. - Powiedział już ciszej.
Uśmiechnął się jakoś gorzko i poszedł. Była zbyt fascynująca żebym pamiętała wtedy jego pytanie i wszechwiedzące zrozumienie. Byli do siebie podobni. Zamglone oczy, dar rozumienia ciała.
Tonęła tak jeszcze długo. Dziesiąty, dwunasty. Ledwo stałam. Uległam, ja też dałam się temu ponieść. Nie, nie jak ona, nie całkiem. Odpaliła ostatniego papierosa, chwyciła mnie za rękę i wyprowadziła na zewnątrz. Przyparła do ściany.
- Spójrz mi w oczy! No spójrz!
Krzyczała szeptem, stanowczo, ale cicho.
- Mają, widzisz? Mają...
Jej oczy przez krótką chwilę miały blask. Chwilę później pokryły się mgłą. Wibracje muzyki roznosiły się po ścianach budynku a później we mnie.
- A Ty? Ty czego się boisz? Tak panicznie?
- Tego, że Cię stracę.
Łzy dusiły ją w gardle. Wypuściła ostatni dym papierosa i całowała mnie. Jak nikt inny. Jak nikt nigdy. Jak nikogo wcale.
Siedziałyśmy w samochodzie. Muzyka z głośników stopniowo zagłuszała tą, która leciała po drugiej stronie ulicy. Nie powinna prowadzić. Nie jeździłam z nietrzeźwymi kierowcami.
- I takiej jazdy. I jeszcze takiej jazdy...
Jej słowa rozpływały się  już gdzieś w głośnikach i warkocie silnika. Jej oczy znowu błyszczały. Na liczniku sto, sto pięćdziesiąt, dwieście.
Wróciłyśmy nad ranem. Już nigdy tyle nie milczała. Kiedy dochodziła uwalniało się wszystko to czego nie umiała powiedzieć.

środa, 8 czerwca 2011

E&I

- Pójdę po wino.
Nie odmówiła. Na naszej ulicy było dużo sklepów, jedna kawiarnia i komis. Naszej? Nagle dzielę ulicę i mieszkanie z całkiem obcą osobą. Minęłam jakąś kobietę. Wszyscy ludzie stali się przezroczyści. Bez wyrazu.
- Nie mamy lampek.
- Przyniosę.
Wyszła. Dokąd? Nie mam pojęcia. Ona nie intrygowała, nie zadziwiała. To nie to. Ona pozostawiała w ludziach pytania bez odpowiedzi.
Wróciła z kartonem szklanek, kubków i dwoma kieliszkami. Spojrzała na mnie lekko speszona.
- Z samochodu.
Nadal byłam zdezorientowana. Tym razem ja milczałam. Rozpakowała karton do szafek kuchennych i wróciła z kieliszkami na podłogę.
- Pójdę po drugą.
Wstałam i ruszyłam w kierunku drzwi. Obejrzałam się, a ona patrzyła w okno. Było już ciemno i siedziałyśmy przy świecach. W jej oczach odbijało się ciemnogranatowe niebo i uliczne latarnie. Kończyły się papierosy.
- Chyba, że masz jakieś w samochodzie.
Może nawet się zaśmiała. Kąciki ust lekko drgnęły, a czarne oczy wiernie odprowadziły mnie do drzwi. Wróciłam nie z drugą, a z trzecią i czwartą. Rozchmurzyła się na ten widok alkoholu i papierosów, może nawet na mój widok, a może tylko chciałam by tak było.
Kiedy zmieniała pozycję, ułożenie nóg...To materiał podążał za nią, przesuwała się wewnątrz niego i razem z nim, ale nie jakby była ubrana. Tak, jakby przewracała się w poszewce pościeli.
- Dlaczego miałaś to w samochodzie?
Przestała wodzić palcem po nowej drewnianej posadzce i uniosła wzrok.
- Ja wszystko mam w samochodzie. Od miesiąca.
- Czemu?
- Wyprowadziłam się.
- A teraz gdzie mieszkasz?
- W klubach, na koncertach, w barach, w domach.
- Dlaczego nie tutaj?
Nie odpowiedziała już nic. Nie musiała. Chodziło o to, że ja planowałam to później, nie chciała mnie wyprzedzić. Przy niej odkryłam czym jest telepatia. Ona nawet pozostając w bezruchu potrafi przekazać setki informacji, których nie chce wypowiadać.
- Chodź.
Wstałam i podałam jej rękę.
- Chodź, rozpakujemy Cię.
Z wdzięcznością podała mi rękę i wstała.
Zaparkowała w bocznej uliczce starym jeep'em. Do 3 była już rozpakowana, a ja ciągle pijana. Została nam ostatnia butelka. Piłyśmy, a ona była już spokojniejsza. Jej ruchy były mniej nerwowe, ale ciągle precyzyjne. Mieszkanie pokryło się chmurą nikotynowego dymu. Świeczka zgasła, zaczęło padać.
- Pójdę już.
Nie chciała żebym wychodziła.
- Wrócę. Przywiozę jutro swoje rzeczy i wprowadzę się na dniach.
Wstała z podłogi. Bosa podeszła do mnie. Oparłam się o drzwi, a ona przylgnęła do mnie cała. Ogarnął mnie jej oddech, zamknęła oczy i przylgnęła ustami. Nie robiąc nic czekała. Nie chciałam opuszczać tego mieszkania, jej, jej ust. Zostałam.
Łączyły nas tylko splecione dłonie. Obudziłam się pierwsza. Spała. Miała dziesiątki ledwo widocznych szarych piegów i blade rzęsy. Otworzyła oczy i lekko zachrypniętym półniemym głosem, z uśmiechem powiedziała "Hej".

wtorek, 7 czerwca 2011

E&I

Zadzwoniłam wczoraj. Odebrała, cisza w słuchawce. Przedstawiłam plan remontu. Potwierdziła go cicho i rozłączyła się. Jeszcze nie przyszła. Miałam czas dorobić dla niej klucze. Dużo światła. W tym mieszkaniu jest bardzo dużo światła. Wyszłam na balkon. Pokój jest tylko jeden. Usiadłam na podłodze i wywiesiłam nogi za barierki. Papieros.
Idzie. Tępo wpatrzona w kierunek marszu. Poprawiła związane kosmyki włosów kładąc na ramię. Uciekały smukłe i wątłe pomiędzy jej palcami, aby opaść na dekolt. Paliła. To dobrze. To pięknie. Tak, była piękna. Z tą ziemistą cerą, podkrążonymi oczami. Weszła do mieszkania. Siedziałam tak jeszcze chwilę nasłuchując jej kroków. Urwały się. Odwróciłam się by sprawdzić, czy nie wyszła. Czy marzenie o niej nie było złudne. Jest, nie prysła jak bańka. Moja delikatna, lekka bańka mydlana. Stoi w tej swojej białej, luźnej podkoszulce, patrzy na mnie i wyczekuje trzymając ręce w kieszeniach luźnych czarnych spodni.
- Daj tą szmacianą torbę, powieszę ci. Zanim przyszłaś przykręciłam wieszak.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

E&I

Milczała. Oddychała ciężko ale miarowo. Za drzwiami było cicho. Czekała na to samo.
- Pukałaś?
Nawet nie drgnęła. Przygryzła usta, wstrzymała oddech i kiwnęła głową. Nie spojrzała na mnie.
- Na długo?
Cisza.
- Na długo chcesz wynająć?
Spojrzała z pretensją. Trzeba było nie pytać.
Echo otwieranych, starych, ciężkich drzwi rozległo się na klatce schodowej. Wyszedł jakiś przezroczysty chłopak.
- Razem?
Wzruszyła ramionami, ale nie była to odpowiedź. Weszła do środka i obejrzała się za mną. Stoimy już w środku, a ona milczy, siadamy - milczy.
- Nie rozumiem młodzieży. Wymagania są minimalne.
- Jakie?
- Minimalne.
- Ja...Pytam o konkrety.
- Żadnych imprez. Cisza nocna około pierwszej. Żadnych gryzoni i...porządek. Ja nie potrafiłbym żyć w brudzie.
- To wszystko?
- Tak.
- A cena?
Układ był prosty. Remont na własną rękę. Czynsz od zakończenia remontu. Cisza, spokój. Ma tu wspomnienia. Nie chce zapisywać mieszkania obcym, ale musi. Nie będzie żyć wiecznie, a nie chciał, żeby zmarniało przejęte przez państwo.
- Od 1 czerwca.
Umowa na pół słowa, ale zawarta. Podała rękę i wyszła pierwsza. Słowem się nie odezwała. Była zupełnie nieobecna, ale mówiła ciałem. Powieki drżały jej niespokojnie. Bawiła się pierścionkiem zakładając go i ściągając, zakładała nogę na nogę i zdejmowała. Chowała się w sobie. Powoli wodziła oczami za starym gospodarzem. Czarne, szklane oczy. Przykryte mgłą. Głębokie, ale wyblakłe. TO rzuca się w oczy najbardziej. Szła przodem.
- Chcesz mieszkać ze mną?
I przygryzienie wargi, spojrzenie w przeciwną stronę i delikatne kiwnięcie głową.
- Nie znasz mnie.
- Nie znałam.
No tak. Człowiek po 30 minutach w jednym pomieszczeniu przestaje być taki całkiem obcy.
- Mów mi Iza.
Podała mi rękę i wizytówkę. I zniknęła wychodząc z ciemnej bramy na ruchliwą słoneczną ulicę. Jej jasne, matowe włosy iskrzyły w promieniach. Ukradła mi duszę i muszę iść za Nią.