niedziela, 11 września 2011

L

Nie patrz tak. No nie patrz tak na mnie. Nie patrz tak jakbyś na coś czekał. Jakbyś czegoś się bał. Ja też się boję więc nie patrz. Nie tak. Chyba nigdy nie sądziłam, że mogłabym nie być gotowa na ten moment... Bo nigdy nie sądziłam, że on nadejdzie. Nikt dokładnie nawet nie potrafi powiedzieć jak ta chwila wygląda. Bo przecież zwyczajnie siedzimy w salonie, na dwóch oddzielnych fotelach, przedzieleni szklana ławą, na której w popielniczce tlą się jeszcze resztki chwil... No powiedz to wreszcie, bo dzień wydaje się już zbyt zwyczajny. Przywykam powoli, nieuchronnie do tego, że jest normalnie, że zaraz nic nie ulegnie żadnej zmianie. Tylko, że jest cicho. Patrzymy się na siebie, chociaż ja chciałabym uniknąć i jednego, i drugiego spojrzenia. Nie dam rady. Uciekłam wzrokiem na podłogę, obserwując uważnie żłobienia drewnianych, lakierowanych desek, później okno, krople spływające po szybie. Ściemnia się coraz bardziej, coraz częściej naszą sobotnią, salonową ciszę przerywają grzmoty...
-To było raz.
-Domyślam się.
Nigdy nie odważyłby się zrobić tego po raz drugi. Nie potrafiłby. Już za pierwszym razem znienawidził się doszczętnie.
I nawet nie zauważyłam, że właśnie to potwierdził, że zabił moje złudzenia, głęboko chowane przed wszystkimi dowodami, którymi mózg karmił serce, aby przestało te złudzenia już mieć.
-Z kim?
-Czy to ważne?
-Wszystko mi powiesz.
-Wszystko?
-Tak, dokładnie wszystko.
Nie pamiętam ani słowa, które powiedział. Podobno mózg wymazuje wszystko to z czym nie potrafimy sobie poradzić, ale nie sądziłam, że... Zazwyczaj zdarza się to ludziom, którzy spowodowali wypadki śmiertelne, oczywiście nieumyślnie albo, albo tym, których doprowadzano do stanu, w którym śmierć przynosiła pocieszenie... Właściwie, to przyniosłaby mi.
Kiedy już było całkiem ciemno, a paczki kupione w kiosku na rogu przez niego zostały już opróżnione przeze mnie. Kiedy już przestało grzmieć, a drobniejsze krople uderzały cicho o kałuże na chodnikach. Kiedy latarnie odbijały się w nich jak świece, ustawione na parapecie przy łóżku, dzisiaj, dla odmiany zgaszone. Kiedy już wszystko stopniowo cichło i kiedy świat wygasł już całkiem, ja poczułam jak bardzo bolą mnie nogi, bo stałam już kolejną godzinę, przy tym cholernym oknie, do którego uciekałam wzrokiem zanim jeszcze.... Kiedy czekałam aż wszystko się zmieni. Całe zmęczenie opadło z moich nóg, później z przykurczony przy ciele rąk, i nadgarstków siłujących się z trzymaniem papierosa. I zostałam już sama, bez siły, by podtrzymać samą siebie i zatrzymać wszystko co jego. I płakałam... Płakałam tak jak dzieci kochają najbardziej. Płakałam szczerze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz